Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/422

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

James zaczął przemierzać nerwowo pokój tam i zpowrotem; dziwnie bocianio jakoś wyglądał bez tużurka.
— Co począć? — powtórzył. — Skądże ja mogę wiedzieć, co masz począć? W jakim celu pytasz się mnie o to? Nikt mi nic nie mówi, a potem przychodzą do mnie i pytają się, co mają począć. Chciałbym wiedzieć, jaką mam dać na to odpowiedź. Masz tu matkę; stoi przed tobą; dlaczego ona nic ci nie mówi? Jeżeli o moje zdanie idzie, uważam, że powinieneś sprowadzić ją zpowrotem.
Soames uśmiechnął się; właściwy mu, butny nieco uśmiech nigdy nie sprawiał tak żałosnego wrażenia.
— Nie wiem, gdzie się podziewa — rzekł.
— Nie wiesz, gdzie się podziewa?! — powtórzył ojciec. — Jak to możliwe, żebyś nie miał wiedzieć, gdzie się podziewa? Naturalnie, że jest u tego waszego młokosa, Bosinney’a. Nigdzie indziej. Wiedziałem, że się tak stanie.
Podczas długiego milczenia, jakie zaległo po tych słowach, czuł Soames rękę matki, ściskającą jego dłoń. Wszystko, co działo się dokoła niego, zdawało się odbywać w ten sposób, jakgdyby on sam utracił zdolność myślenia i działania.
Twarz ojca, ciemno szkarłatna, drgała, bliska płaczu, a słowa z trudnością wydzierały mu się z gardła, ściśniętego spazmem bólu.
— Skończy się skandalem — zawsze to przepowidałem! — Widząc, że nikt mu nie odpowiada, dodał: — A teraz stoicie tu przede mną bezradnie oboje, ty i twoja matka!
— Daj spokój, Jamesie! — odezwała się Emilja z lekkim odcieniem pogardy w głosie: — Soames zrobi wszystko, co tylko będzie możliwe do zrobienia.
— Trudno, mój kochany, nie mogę ci nic pomóc. Starzeję się. Ale, pamiętaj, bez zbytniego pośpiechu,