Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przyobiecałam pojechać na spacer ze stryjem...
— Z tym grubym?! Dobrze, niech panią zawiezie; to niedaleko; jakie dziesięć kilometrów, w sam raz dla jego koni.
— Biedny stryj Swithin!
Fala słodkiego aromatu azalij opłynęła twarz Juny, przyprawiając ją o nagły zawrót głowy.
— Niech pani przyjdzie! Proszę, niech pani przyjdzie!
— Ale w jakim celu?
— Muszę się tam z panią zobaczyć, sądziłem, że miałaby pani ochotę dopomóc mi...
Podsłuchającej dziewczynie wydało się, że odpowiedź zabrzmiała cicho, z drżeniem, jakgdyby z poza parawana kwiatowych bukietów.
— Chciałabym rzeczywiście.
Juna miała tego dość. Wyszła drzwiami werendowemi na otwartą przestrzeń.
— Jak tu duszno! — zawołała. — Nie mogę znieść tego zapachu!
Oczy jej, płonące gniewem i zwrócone wprost na nich oboje, omiotły ich surowem spojrzeniem.
— Mówiliście o domu? I ja nie widziałam go jeszcze... Może pojedziemy wszyscy obejrzeć go w niedzielę?
Twarz Ireny zgasła i zbladła.
— Jadę tego dnia na spacer ze stryjem Swithinem — odpowiedziała.
— Ze stryjem Swithinem? A cóż to szkodzi? Możesz dać mu odprawę!
— Nie mam zwyczaju dawania nikomu odprawy!
Rozległy się kroki i Juna ujrzała Soamesa, stojącego tuż poza nią.
— Jeżeli jesteście gotowi — rzekła Irena, zwracając się do wszystkich trojga zkolei z dziwnym uśmiechem — obiad jest także gotów!