Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na policzek młodej kobiety, rozświetlał złoto jej włosów, rozniecał wesołe iskierki w marzących jej oczach. Te same błyski wpływały też może na ożywienie cery Bosinney’a, nadawały spłoszony nieco wyraz jego twarzy.
Soames, który nie znosił blasku słońca, rażącego wprost jego oczy, zerwał się, aby spuścić roletę. Biorąc filiżankę herbaty z rąk żony, zaczął chłodniej, aniżeli zamierzał:
— Nie mógłby pan jednak urządzić się tak, żeby budowa nie kosztowała więcej niż osiem tysięcy? Musi być przecie mnóstwo drobiazgów, które możnaby nieco zmienić.
Bosinney odpił spory łyk herbaty, odstawił swoją filiżankę i rzekł krótko:
— Ani jednego!
Soames spostrzegł się, że jego propozycja ugodzić musiała w jakąś nieznaną mu strunę osobistej próżności.
— Ha — zgodził się — w takim razie rób pan jak pan uważa.
W kilka minut później Bosinney wstał, chcąc wyjść; Soames wstał także, aby go odprowadzić. Architekt zdawał się po dziecinnemu rozradowany. Soames stał jeszcze chwilkę, śledząc oczami oddalającego się rozkołysanym krokiem, poczem wrócił zamyślony do salonu, gdzie Irena zajęta była odkładaniem na miejsce nut. Pod wpływem nieopanowanego popędu ciekawości zapytał:
— I cóż, jak ci się wydaje nasz „Pirat“?
Czekał na jej odpowiedź, utkwiwszy wzrok w deseń dywana. Wypadło mu czekać dość długo.
— Nie wiem — rzekła wreszcie.
— Uważasz go za przystojnego?
Irena uśmiechnęła się. Soamesowi wydało się, że w uśmiechu tym był odcień szyderstwa.
— Tak — odpowiedziała — bardzo.