Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pod twardą powłoką instynktu samozachowawczego kryło się w usposobieniu Jamesa dużo miękkości — odwiedziny u Tyma były dla niego godziną, spędzoną na łonie matki. Głęboki pociąg, jaki miał on sam do tulenia się pod ochronę skrzydeł rodzinnych, odbijał się zkolei na jego uczuciach dla własnych dzieci; jak zmora prześladowała go ustawicznie myśl o pozostawieniu ich na łup niegodziwości świata i ztąd o konieczności uzbrojenia ich przeciwko niej przez odpowiednie zaopatrzenie w pieniądze, zdrowie i dobre imię. Kiedy syn jego starego przyjaciela, Johna Streeta, zaciągnął się do służby kolonjalnej, potrząsał z ubolewaniem głową, nie mogąc zrozumieć, że też John Street mógł na to pozwolić. Kiedy zaś młody Street nadziany został na dzidę, tak wziął to sobie James do serca, że uważał za swój obowiązek obchodzenie wszystkich kominków specjalnie w celu powtarzania wszędzie:
— John wiedział, na czem się to skończy, nie mógł już jednak poradzić sobie z nim.
Kiedy zięć jego, Dartie, przechodził kryzys finansowy z powodu przespekulowania się na akcjach naftowych, omal nie rozchorował się James ze zgryzoty; zdawało mu się, że słyszy ponure podzwonne, oznajmiające wyrok zagłady na dobrobyt całej rodziny. Trzymiesięczne leczenie, zakończone kuracją w Baden-Baden, zaledwie zdołało przywrócić mu równowagę. Było coś straszliwego w samej myśli, że gdyby nie jego, Jamesa, pieniądze, nazwisko Dartiego figurowałoby na liście bankrutów.
Posiadając organizm tak zdrowy, że kiedy zabolało go ucho, pewien był, że umiera, uważał przypadkowe niezdrowia żony i dzieci za dokuczliwości zsyłane na niego osobiście przez Opatrzność, zakłócające spokój jego ducha; zupełnie, natomiast, nie wierzył w choroby innych ludzi, poza bezpośredniem jego kołem rodzinnem,