Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

licjant. — Te ciemności i wojna zawracają dziewczętom w głowie — ani panienka nie uwierzy, ile ich jest teraz na ulicach. To wszystko, ma się rozumieć, przez żołnierzy.
Noel uczuła palący rumieniec na policzkach.
— Panienka pewnie nie zauważyła — ciągnął dalej policjant — jaka to zabawna historja ta wojna. Nigdy nie widziałem tak wesołych i zapchanych ulic, jak teraz w nocy. Zabawa odchodzi całą noc. Nie wiem doprawdy, jak się wszystko ułoży, kiedy nastanie pokój. Przypuszczam, że tam, gdzie panienka mieszka, jest dość spokojnie?
— Tak — odparła Noel — zupełnie spokojnie.
— Niema żołnierzy w Bloomsbury. Czy panienka ma kogoś w wojsku?
Noel skinęła głową.
— Ach! Ciężkie teraz czasy dla pań. Zeppeliny, — bracia i wszyscy inni we Francji — to szarpie nerwy. Sam straciłem brata i mam syna na froncie. Matka strasznie się niepokoi o niego. Nie mogę sobie wyobrazić, co będziemy później myśleć o tem wszystkiem. Ci Hunnowie — to nędzna zgraja.
Noel spojrzała na niego; był to wysoki człowiek, przyzwoity i spokojny, o twarzy budzącej zaufanie, jednej z tych, które tak często spotykamy u londyńskiej policji.
— Bardzo mi przykro, że pan kogoś stracił — rzekła. — Ja nie straciłam nikogo, jak dotąd.
— Miejmy nadzieję, że panienka wogóle nikogo nie straci. Obecne czasy uczą nas współczucia dla bliźnich, a to coś znaczy. Zauważyłem wielką zmianę w ludziach, o których niktby nie pomyślał, że mogą komukolwiek współczuć. A jednak widziałem i złe sprawy; my, policjanci mamy dość sposobności. Angielskie żony obcokrajowców, Bogu ducha winni drobni piekarze, Niemcy i Austrjacy i różni inni: dla tych to okrutne czasy.