Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rze się wstydził. To, co czynił, było doprawdy tak samo nieprzyzwoite, jakby z pogrzebu swej żony jechał do buduaru innej kobiety. Kiedy stanął na starym placu i słowa „Do wynajęcia“ rzuciły mu się w oczy, uczuł dziwną ulgę; zrozumiał, że nie zobaczy tej, za której widok przed chwilą oddałby rok życia. Odesłał dorożkę i stanął przed bramą, zastanawiając się, czy ma zadzwonić. Ujrzał w oknie twarz służącej i zdecydował się. Pan Pierson wyszedł, panienki wyjechały. Poprosił o adres pani Laird, skierował się do powrotu i prawie że wpadł w ramiona Piersonowi. Powitanie było sztywne i obce. — Czy on wie, że Leila odjechała? — pomyślał. — A jeżeli tak, uważa mnie pewnie za ostatniego szubrawca. Ale czy nim jestem? Czy nim jestem?
Po powrocie do domu usiadł, aby napisać do Leili. Patrzył może przez godzinę na kartkę papieru i na trzy napisane przez siebie linijki:
„Moja droga Leilo,
„Nie potrafię Ci wyrazić uczuć z jakiemi czytałem Twój list...“
W końcu podarł list. Nic nie mogło być dość odpowiednie, nic dość przyzwoite. Niech zmarła przeszłość pogrzebie swych zmarłych — zmarła przeszłość, która nigdy nie była żywą w jego sercu! Na co się zda udawać? Zrobił, co było w jego mocy, by się zachować przyzwoicie. Na co się zda udawać?