Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie warto ci zazdrościć tego, że mnie masz. Czy to nie prawda?
W tej samej chwili pożałował swych słów. Gniew, płonący w jej oczach, zmienił się momentalnie w pytanie, potem w wyraz rozpaczy.
Byłam godna zazdrości; Och! Jimmy; byłam! — rzuciła się na łóżko twarzą do poduszek.
Fortowi przebiegło przez myśl: — Niegodziwiec ze mnie! — Jak ją miał ukoić, jak jej dać odczuć, że ją kocha, kiedy jej nie kochał? — że jej pragnie, kiedy pragnął Noel? Podszedł do łóżka i dotknął jej nieśmiało.
— Leilo, co ci? Jesteś przemęczona. O co ci chodzi? Nie jestem przecież winny, że to dziecko tu przyszło. Czemu się tem tak przejmujesz? Przecież poszła. Wszystko jest w porządku. Wszystko jest tak, jak było.
— Tak! — zabrzmiał zdławiony głos; — właśnie!
Ukląkł koło niej i pogłaskał jej ramię. Zadrżało pod jego dotknięciem, stężało znowu, jakby w oczekiwaniu pieszczoty i nadziei, że będzie może cieplejsza; i znowu zadrżało.
— Popatrz na mnie! — rzekł. — Czego właściwie chcesz? Jestem gotów zrobić wszystko.
Odwróciła się i usiadła podciągnąwszy nogi, na łóżku, oparta plecami o poduszkę, jakby szukając podpory. Zdziwił go wyraz siły bijącej w tej pozycji z jej twarzy i postaci.
— Mój drogi Jimmy! — rzekła. — Jedyną rzeczą, o którą cię poproszę, to papieros. W moim wieku nikt nie oczekuje więcej, niż dostaje. — Wyciągnęła kciuk i wskazujący palec. — Czy mogę prosić o papierosa?
Fort odszedł, by go przynieść. Jakieś gorzkie opanowanie, jakiś nieodgadniony uśmiech towarzyszył jej słowom! Ale zaledwie tylko wyszedł z pokoju i zaczął na oślep szukać papierosa, ogarnął go bolesny niepokój