Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odpowiedź ta zdziwiła go najwidoczniej; jąkając się, powiedział:
— Nie wiedziałem, że pani siostra ma dziecko. Słodkie dziecko.
— Gracja nie ma dziecka.
Lauder otworzył usta.
— Głupie usta — pomyślała Noel.
— Ach! — rzekł. — Więc to mały protege — belgijski, czy coś takiego?
— Nie, to moje dziecko; moje własne.
Odwróciła się i zsunęła obrączkę z ręki. Kiedy zwróciła się znów ku niemu, nie ochłonął jeszcze z wrażenia, jakie wywołały w nim słowa Noel. Twarz jego miała nieszczęsny wyraz, jakby się skarżył, że go coś podobnego spotkało.
— Niechże się pan na mnie tak nie patrzy, — rzekła Noel. — Czy pan nie zrozumiał? To dziecko jest moje, moje. — Wyciągnęła przed siebie lewą rękę. — Niech pan popatrzy! Nie mam obrączki.
— Pani nie powinna — wyjąkał — nie powinna pani!...
— Co?
— Żartować w takich... w takich sprawach; prawda?
— Traci się ochotę do żartów, kiedy się ma nieślubne dziecko, może mi pan wierzyć.
Lauder zapadł się nagle. Robił wrażenie człowieka, koło którego w odległości kilku kroków pękła bomba. Po chwili wysiłkiem woli powrócił do równowagi, jak to się zwykło czynić w podobnych wypadkach i rzekł dziwnie sztywnym, niskim głosem:
— Nie mogę, nie można absolutnie... to nie jest...
— A jednak tak jest, — rzekła Noel. — Jeżeli pan mi nie wierzy, niech pan zapyta tatusia.
Podniósł rękę do okrągłego kołnierza; ogarnęła ją dzika myśl, że go sobie zedrze z szyi, zawołała więc: