Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tam — rzekł malarz, wskazując inne drzwi, — tańczą. Ano tak. Londyn w czasie wojny! Właściwie w żadnem wielkiem mieście nie odczuwa się tak bardzo zmian. Czy „poznawanie życia“ sprawiło pani przyjemność, mademoiselle?
— Zdaje mi się, że człowiek musi tańczyć, żeby czuć się szczęśliwym. Czy to ten lokal, do którego pańscy przyjaciele przychodzą?
— O, nie. Schodzą się w sali o wiele mniej eleganckiej, grają w domino, piją kawę i piwo i rozmawiają. Nie mają pieniędzy do wyrzucenia.
— Czemu mnie pan tam nie zaprowadził?
Mademoiselle, mogła pani tam zobaczyć kogoś, kogoby pani mogła spotkać jeszcze kiedyś w życiu; tam, gdzie panią zaprowadziłem, była pani zupełnie bezpieczna — mam przynajmniej tę nadzieję.
Noel wzruszyła ramionami:
— Zdaje mi się, że teraz już wszystko jedno, co robię.
Ogarnęło ją nagłe wzruszenie; łzy zaczęły ją dławić w gardle; opłynęła ją fala wspomnień — księżycowa noc, ciemne, stare Opactwo, las i rzeka. Dwie łzy stoczyły się po jej policzkach.
— Myślałam o czemś — rzekła zdławionym głosem. — Wszystko w porządku.
Chère mademoiselle! — szepnął Lavendie; przez całą drogę do domu był nieśmiały i przybity. Przed bramą uścisnęła jego rękę i rzekła cicho:
— Przykro mi, żem się tak głupio zachowała; dziękuję panu serdecznie, monsieur. Dobranoc.
— Dobranoc; życzę pani lepszych snów. Dobre czasy nadchodzą. — Pokój i Szczęście powrócą znowu na świat. Ta Cieplarnia nie będzie trwała wieki. Dobranoc, chère mademoiselle!
Noel poszła cichutko na górę do dziecinnego pokoju.