Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ra. — Et deux cafés noirs. — A teraz, mademoiselle — szepnął, kiedy kelner przyniósł papierosy i kawę — jeżeli sobie wyobrazimy, że każde z nas wypiło flaszkę wina, to wyczerpaliśmy wszystkie wstępne kroki do tego, co się nazywa Grzechem. Zabawne, prawda? — Wzruszył ramionami.
Uderzył Noel nagle smutny, prawie posępny wyraz jego twarzy.
— Niech się pan nie gniewa, monsieur, to wszystko jest dla mnie takie nowe.
Malarz uśmiechnął się swym jasnym, przelotnym uśmiechem.
— Pardon! Zapomniałem się. Tylko, że to poprostu boli, widzieć piękno w takiem otoczeniu. Piękno nie harmonizuje się z tą melodją, ani z temi głosami, ani z temi twarzami. Niech się pani bawi, mademoiselle, niech pani wchłania wszystko. Niech pani patrzy, jak ci ludzie spoglądają na siebie, jaka miłość promieniuje z ich oczu! Szkoda tylko, że nie możemy słyszeć, co mówią. Niech mi pani wierzy, rozmowy ich są bardzo wytworne, très spirituel. Te młode kobiety „spełniają“, jak się to mówi, „swój obowiązek“; przynoszą miłą odmianę wszystkim tym, którzy służą ojczyźnie. Jedzmy, pijmy, kochajmy, gdyż jutro czeka nas śmierć. Komu zależy na prostocie i pięknie w takich czasach, jak dzisiejsze? Przybytek ducha opustoszał.
Spoglądał na nią zukosa, jakby chciał wejrzeć w samo dno jej duszy.
Noel wstała:
— Chciałabym już odejść, monsieur.
Podał jej płaszcz, zapłacił rachunek; skierowali się ku wyjściu, mijając znowu rzędy małych stolików w drodze poprzez salę pełną rozgwaru rozmów i śmiechu i dymu tytoniowego; dźwięki jakiejś innej pustej melodji biegły w ślad za nimi.