Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wyjechałam. Jak mnie Pan będzie malował, monsieur?
— W tej sukni, mademoiselle; tak jak pani teraz siedzi, grzejąc się przy ogniu życia.
— Przecież niema ognia.
— Tak, ognie gasną szybko. Mademoiselle, czy nie chciałaby pani przyjść do mojej żony? Jest chora.
— Czy teraz? — zapytała zdziwiona.
— Tak, teraz. Jest poważnie chora, a niema przy niej nikogo. Przyszedłem prosić o to siostrę pani; ale skoro pani wróciła, to tem lepiej. Moja żona lubi panią.
Noel wstała. — Niech pan chwileczkę zaczeka! — rzekła i pobiegła na górę. Dziecko spało, stara niania drzemała. Włożyła płaszcz i czapeczkę z szarych królików i pobiegła zpowrotem na dół do hallu, gdzie czekał na nią malarz; wyszli razem na ulicę.
— Nie wiem, czy sam nie jestem wszystkiemu winien — rzekł. — Moja żona nie jest dla mnie dobrą i prawdziwą żoną od czasu, jak się dowiedziała, że mam kochankę i że nie byłem dobrym mężem dla niej.
Noel odwróciła się ku niemu i spojrzała w twarz rozjaśnioną dziwnym uśmiechem.
— Tak, — ciągnął dalej, — od tego zaczęła się jej tragedja. Ale powinna była wiedzieć o tem, nim za mnie wyszła. Nie ukrywałem niczego. Bon Dieu! Powinna była wiedzieć! Czemu kobieta nie może widzieć rzeczy takiemi, jakiemi są w istocie? Moja kochanka, mademoiselle, nie jest istotą z krwi i kości. Jest nią moja sztuka. Zajmowała zawsze pierwsze miejsce w mojem sercu i będzie je zawsze miała. Żona nie chciała tego nigdy uznać — nie jest w stanie tego uznać. Żal mi jej, ale cóż mogę począć? Byłem szalony, żem się ożenił. Chère Mademoiselle, żadne nieszczęście nie może się równać z nieszczęściem, które trwa ciągle, dzień i noc, przy każdym obiedzie i każdej kolacji, rok