Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, tak, Bridgie; tu jesteście całkiem bezpieczne.
Zauważył, że Noel wyszła. Poszedł za nią na płac pełen ludzi, jaśniejących blademi twarzami w ciemności. Znalazł ją opartą o ogrodową balustradę.
— Musisz wrócić do mieszkania, Nolli.
— O, nie. Cyryl przechodzi to codzień.
Stanął obok niej: czynił to chętnie, gdyż podniecenie pobudziło jego krew do szybszego krążenia. Trwali tak kilka minut, wytężając wzrok, by ujrzeć coś jeszcze, prócz strzępiastych fontann wybuchających szrapneli, podczas gdy wkoło nich szeptały stłumione głosy:
— Patrz! Tam! Tam! Tam jest!
Ale patrzący mieli bardziej wierzące oczy, niż Pierson, który nic nie widział. Wkońcu wziął Noel pod ramię i zaprowadził ją zpowrotem do domu. W hallu uwolniła się od jego ręki.
— Chodźmy na dach, tatusiu! — i pobiegła na górę. Poszedł znów za nią po drabinie, przez małe drzwiczki, na dach.
— Jak tu wspaniale! — zawołała.
Mógł dojrzeć jej rozgorzałe oczy i pomyślał:
— Jak ją podniecenie upaja — to wprost okropne!
Po szerokiem, czarnem, gwiazdami usianem niebie wędrowały reflektory, oświetlając nieliczne chmury; nad szeroko rozpostartemi dachami majaczyły tajemniczo kopuły i wieże. Armaty ucichły, jakby zaskoczone tem wszystkiem. Z oddali zadudnił huk.
— Bomba! Ach, żebyśmy tylko mogli trafić któryś z zeppelinów!
Nastąpiły wściekłe wybuchy pocisków, trwające może minutę, potem umilkły nagle, jak zaklęte. Drogi świetlne dwóch reflektorów zaczęły skierowywać się ku sobie, aż zbiegły się nad ich głowami.
— Jest nad nami! — szepnęła Noel.
Pierson objął ją wpół ramieniem. — Nie boi się —