Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A czy ataki są często?
To krótkie przesłuchanie wydawało mu się tak dziwnie prymitywne, że nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Mimo ciemności zauważyła jego uśmiech, twarz jej bowiem przybrała odrazu dumny i nieprzystępny wyraz. Przeląkł się i spytał łagodnie:
— Czy pani ma brata na froncie?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Ale kogoś innego?
— Tak.
Kogoś innego! Odpowiedź ta wstrząsnęła nim. Ciekaw był, czy zadawała wszystkim podobne pytania z myślą o tym „kimś innym“. Biedne dziecko!
— Ostatecznie niech pani spojrzy na mnie, — dodał pośpiesznie. — Byłem w polu cały rok i wróciłem z trochę tylko kulawą nogą; a wtedy były prócz tego jeszcze o wiele gorsze czasy. Mimo to często sobie życzę, żeby tam powrócić. Wszystko jest lepsze od Londynu i ministerstwa wojny. — W tej właśnie chwili ujrzał nadchodzącego proboszcza i ujął jej rękę.
— Dobranoc, Miss Pierson. Niech się pani nie trapi. To i tak nic nie pomoże, a niebezpieczeństwo nie jest nawet w połowie tak wielkie, jak się pani wydaje.
Ręka jej zadrżała i uścisnęła jego dłoń z wdzięcznością, jak ręka dziecka.
— Dobranoc — szepnęła; — dziękuję panu.
Pamiętał, jak wsiadł zpowrotem do ciemnego wozu i myślał:
— I ktoby to przypuszczał, takie dziecko! A to szczęśliwiec z tego chłopca na froncie! Głupia historja! Biedna, mała królewna z bajki!