Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tejże samej chwili z masy wiszących hamaków runęła wdół kupa nagich ciał.
Przytłoczyły one leżącego i zaplątanego w pościeli Żucińskiego. Grube, metrowe rozpórki od hamaków wznosić się zaczęły do góry i opadać wdół, jak cepy.
Rozległy się odgłosy uderzeń i przytłumione kneblem poduszki jęki bitego.
Odbywał się samosąd. Ofiara starała się wyrwać z rąk oprawców, szarpała się i kąsała, ale, dławiona zgóry rękami, kolanami i zasypywana gradem ciosów, już po kilku chwilach osłabła i zacichła.
Gdy przebrzmiał ostatni jęk, jeden z bijących odtrącił resztę i szepnął: — Dość! Do hamaków!
Spiskowcy rozbiegli się we wszystkie strony i na miejscu, gdzie się odbył lynch, został tylko leżący bezwładnie Żuciński.
Po dwóch minutach zbity odzyskał przytomność, otarł krew z rozkwaszonego uderzeniem rozpórki nosa i stłuczonych ust. Zaklął przez zęby, zwinął rozrzucony hamak i powlókł się spać w kąt międzypokładu.
— Świnie — mruknął poznaniak, zasypiając i postękując od dotkliwego bólu w żebrach — świnie, coprawda, ja też jestem świnia. Komendant też