Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wicza, na których piersiach niejednokrotnie połyskiwały krzyże walecznych, chłopy pod bardzo gęstym i sztywnym już wąsem, patrzyli na świat i nędzne sprawy jego z filozoficzno-frontową pogardą i wszystko, ale to absolutnie wszystko uważali za głupstwo i marność w porównaniu z wiecznością, która już im nieraz z paszczęk dział i luf karabinowych zaglądała w oczy. Cóż znaczyły dla nich te wszytkie gniewy komendanta, paki, stania na salingu, karne stery, karne roboty, odbieranie urlopów, w porównaniu ze śmiercią, z objęć której się wydarli?
Za nic sobie miało tedy to cne towarzystwo komendanta i wszystkich oficerów razem wziętych. — Niekarni oni zresztą byli tylko poza służbą. Podczas wachty, podczas pracy, bądź to na rei, bądź na pokładzie, nie było nad nich sprawniejszych i lepszych. Zato po służbie rządzili się na statku, jak szare gęsi, za nic sobie mieli karność i subordynację, a na oficera patrzyli, jak na puste miejsce. Na początku podróży szło jeszcze jako tako, ale później, gdy rejs zaczął się przeciągać i po czterech miesiącach żeglugi dalekie brzegi Ameryki nie zbliżyły się tak bardzo do „Lwowa“, jak oni sobie tego życzyli, zaczęli sarkać. Podczas zbiórek porannych i wieczornych wrzesz-