Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pod szyją z wyłożonym nawierzch wątpliwej czystości kołnierzykiem, przykryta była jakąś zielonawą pelerynką, słabo ukrywającą szczupłość postaci pana Alfjana. Łatane w kilku miejscach ongiś białe, a dziś ziemiste spodnie do konnej jazdy, gietry i od kilku dni nieczyszczone, stare buty, dopełniały stroju tego dziwnego admirała.
— W jakiejże marynarce pan admirał służył? — spytałem, patrząc nieufnie w szyby okularów mojego nowego znajomego i przebierając w pamięci 
nazwiska wszystkich admirałów, będących obecnie w Polsce.
Co prawda, do przebierania nie było tych nazwisk dużo — jedno zaledwie, admirała Porębskiego, jeżeli nie liczyć zmarłego niedawno szefa francuskiej misji morskiej, admirała Joliveta.
— Ach, służyłem w marynarce, służyłem, niech mi pan wierzy, na pewno służyłem, całe życie służyłem, od lat dziecinnych służyłem, słowo honoru, że
służyłem, — niech mi pan wierzy, że służyłem — sypnął potokiem zapewnień pan admirał.
Zaczerwienił się, spojrzał zpodełba i spytał: — Pan, zdaje się, wątpi, że jestem naprawdę admirałem?
— Jest to mi w najwyższym stopniu obojętne, kim pan jest — odrzekłem, zerkając na zegarek i przestępując z nogi na nogę, — chciałbym tylko