Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chory milczy i łyka tragicznie ślinę, aż mu grdyka gra i po minucie dopiero wydaje jeden tylko jęk, lecz tak bolesny i smutny, że dobremu doktorowi wilgotnieją jego rogowe okulary.
Doktór podchodzi i kładzie rękę na ramieniu pacjenta.
— Cóż wam jest? — pyta znowu.
— Umieram — dolatuje jego uszu słaby, ledwo dosłyszalny szept „dekownika“,
Doktór daje termometr. Chustka, umoczona we wrzątku, robi oczywiście swoje i ciepłomierz wykazuje taką temperaturę, przy której zwykły śmiertelnik nie wyżyłby i dwóch minut.
Dla „dekownika“ jednak ten okropny stan gorączkowy żadnych poważniejszych następstw nie ma i po rozwaleniu się w wygodnej względnie kojce, w izbie chorych, odzyskuje on humor i apetyt, śpiewa, gada, rżnie w karty i śpi. Przedewszystkiem śpi. Rozkoszuje się snem. Szczur lądowy, którego nie budzono w nocy na czterogodzinną wachtę, nigdy nie zrozumie, co to za rozkosz po wielu nieprzespanych nocach wyciągnąć się w kojce i wiedzieć na pewno, że nikt nie zakłóci błogiego spoczynku.
Gdy nowoprzybyły „lazaretnik“ odeśpi się już setnie, zaczyna brać udział w ogólnych zajęciach i grach mieszkańców izby chorych. Mają oni swój