Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kawszy na swej drodze małą łupinę, zowiącą się „Krym“, waliły w nią wściekle z rozpędu druzgocącą płynną masą, unosiły na wierzchołkach swych wgórę i ciskały wdół. Potężne porywy wichru, ścinające wierzchołki grzywiastych bałwanów i niosące tumany pyłu wodnego ławami w ciemnem powietrzu, wyły złowrogo w linach takelunku i żaglach, co chwila pochylając statek na burtę. Sto dwadzieścia godzin już nad oceanem panowała ciemna noc. Groźne, czarne kłębowiska chmur przysłaniały słońce i gwiazdy, unosząc się tak nisko w powietrzu, iż zdawało się, że wierzchołki pochylonych masztów dotykają jasnych zygzaków błyskawic, co chwila rozdzierających ciemności.
Statek dzielnie walczył ze sztormem. Trzeszczały maszty, jęczały wiązania i szpanty, pokład co chwila zalewało potokami wody, gdy kadłub okrętu spadał w brózdy przepastne między wałami, lecz za każdym razem dziób „Krymu“ wylatywał znowu na wierzchołek nadchodzącego bałwanu. Gorzej znosiła kataklizm załoga. Całe długie pięć dni wachta, nadwachta i podwachta harowały, rąk nie pokładając, bez snu i gorącej strawy, uwijając się bez odpoczynku po ciskającym się wściekle pokładzie.
Pierwszy i drugi dzień sztormu nie wywarł na załogę większego wrażenia. Byli to ludzie, długi już czas pływający pod rozkazami groźnego kapitana po wszystkich morzach i oceanach świata, otrzaskani z wyciem wichrów i rykiem fal w pogody sztormowe. Lecz gdy nadszedł trzeci dzień i burza zamiast osłabnąć — wzmogła się jeszcze, załoga poczuła, że