Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uwagi na to, posponowały go kury i inne koguty, zwarzywszy zapewne na jego lilipuci wzrost. (O cesarzu Napoleonie nigdy nie słyszały, ani o P. Wołodyjowskim). Zwany popularnie TITIPULEK więc dotknięty srodze na honorze, wziął na ambit i bojkotował, tak podwórze, jak kurniki i — klin klinem — zaczął się snuć jak cień za panią Franciszką gospodynią, która w każdym razie była 50 razy większą od największej kury.
Gdziekolwiek szła, szedł on, rozmarzony i tkliwy — kiedy się nachyliła, biegł do jej rąk, usłużny i przesadnie czuły — kiedy siadała na krzesło, on wskakiwał na poręcz, potem na oparcie i skubał w ekstazie jej przerzedzone włosy. Co najlepsze z wszystkiego, bił się o nią z innymi kogutami. Skoro tylko p. Franciszka wyszła na podwórze i miała jakiś zatarg z drobiem, czy interes — Titipulek wpadał w szał i zaczynał wyraźnie koguty prowokować, ale że sięgał im zaledwie do ogona, więc po chwili sytuacja stawała się dla niego dramatyczną. Przez moment stawał wielce zadzierżyście, ale widząc, że zabierają się do jego skóry nie na żarty — wycofywał się klasycznymi wprost trawersami wyższej szkoły hiszpańskiej, boczkiem, boczkiem, z placu boju, wszelkich sił dokładając, aby tego nikt nie potraktował, jako rejterady.
Pani Franciszka miała drobny feler: lubiła alkohol, to jest, przynajmniej trzy razy do roku, musiała się ululać w drobną kaszkę. Leżała potem w swojem pokoju jak trup, flasz-