Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedyś, w tymże właśnie poznańskim Bazarze, siedziały prócz mnie przy stole, same literaty: pani M. J. Wielopolska, Stanisława Iwańska i jeden endecki pisarz, p. Edward Ligocki, który bardzo dużo mówił o polityce, a potem tyle samo o literaturze, na co mu rzekłem przy czarnej kawie, cierpliwie słuchając od samych przystawek, że co do polityki, to się na tem nie rozumiem, a co do literatury, to wolę jeden koński ogon, od dziesięciu literackich piór.
Bardzo się ów wzmiankowany p. Ligocki obraził, tak mniej więcej jak ja, gdyby mi ktoś powiedział, że woli jedno pióro literackie, od dziesięciu końskich ogonów.
Każdy sobie rzepkę skrobie, to trudno.
Ale oto tak się stało, że jak opisałem w przedmowie, we mnie samym urodził się poeta i że Naczelny Redaktor gazety, w której spełniam funkcję raczej podrzędne (patrz przedmowa)! wsadził mi piórko i kazał pisać.
— Przeżegnaj się Wojtku!! powiadam, ale on nic. Pomijając już cierpkie uwagi koleżanki redakcyjnej, pani M. J. Wielopolskiej, która pomysł Naczelnego, abym kontynuował rozpoczętą pracę literacką, kładzie na karb sezonu ogórkowego „zapychanego byle czem“, uważam coraz bardziej, że literatura była mi przeznaczona. Bo — i jedenaście lat żyłem w stadle małżeńskim z literatką i losy mnie spiknęły przez 10 laty z pewnym literatem — gorzej! bo z pisarzem, malarzem, rzeźbiarzem i po-