Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

więc konie, poddające się im, płaciły mi za miłość po królewsku.
Ot taki Eros... Był raz na wiosnę w Brigadschule, w Złoczowie, konkurs całodzienny. Siedziałem od rana na trybunie, przy beczce bowli (wtedy, kiedy bowle — to beczkami)! i śledzę parcoury. Dobrze skaczą — niema co! ale dlaczego ja niemiałbym sprezentować mojej dumy, moich koni!? Mam przecież takie fenomeny jak Iza, jak Eros, taką perfekcję jak Maryśka. Zwracam się więc, pełen zdopingowanego alkoholem animuszu, do generała Ruiza i zapytuję, czy pozwoli mi zaprodukować moje skoczki?
— Aber ja! aber gewiss, Herr von Janowski! aber recht gerne! Nachmitag reiten sie uns Ihre Pferde vor.
Przerwa obiadowa — jadę do Strutyna i każę wprowadzić do koszar złoczowskich tą trójkę. Przebrany do konkursu, lecz niezupełnie wywietrzały z bowli, wracam na trybuny konkursowe i wracam... do bowli, z oficerami. Patrzę skaczą wciąż ci i tamci, dobrze, średnio, doskonale. Nagle tubalny wrzask gen. Ruiza:
— Gdzie ten Janowski?!? Donnerweter! Niechaj zaczyna...
Zgłupiałem, bo nad bowlą, na śmierć zapomniałem, że mam brać czynny udział w konkursie. Zbiegam z trybuny po schodach, które mi jakoś idą w zygzak i wsiadam na Erosa. Ruszamy. Co u licha?!? Widzę wciąż dwa łby końskie przed sobą,