Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rający jęk od strony stajen i ujrzałem biegnących tam ludzi.
— Iza!!!
Naturalnie ona. Umierała jak człowiek, z jakimś majestatycznym, a straszliwym smutkiem. Oczu jej żegnających, nigdy nie zapomnę — choć mnie tyle rzeczy od tego czasu pożegnało. Męczyła się. Trzeba zaryzykować zastrzyk adrenaliny. Może uratuje, a może zabije jak piorun.
Zabił jak piorun.
Spojrzała na mnie raz jeszcze, wkładając w to spojrzenie całą otchłań wiernego, szlachetnego jak brylant uczucia, jakby mówiąc: nie trudź się, kochany!!! i wyprężyła się jak struna, bez jęku już. Staliśmy: jeniec jeden Litwin, jeden rusin furman i ja i — jak powiada generał Składkowski — „płakaliśmy bez śpasu, przytuleni do ściany“ i wpatrzeni w stygnącą Izę.

Dziś zostało mi tylko jej kopyto, oprawne w srebro, z krótkim napisem:

IZA
po Eneo od Nany, zginęła I.7. 1918 r. w Strutynie.