Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że miesięczne, bo jako Polacy, musimy tu fason między szwabami trzymać itp itp...
Trzymaliśmy też fason i hulali pod nos szwabom, nie dając się wyprzedzić, ani w zabawie; ani w sporcie, ani w awanturach na tle mieszkaniowem, honorowem tudzież sercowem, ani, co się bardziej chwali, w nauce. Byliśmy wszędzie pierwsi. Polaków było tu dużo na studjach, ale moja paczka składała się z 13 obiecujących młodzieńców, plus jeden małoobiecujący pies, półjamnik, imieniem Kajtuś. Mieszkaliśmy rozsypani po całem mieście, ale miasto było nieduże. Freising liczyło podówczas jakich 12.000 mieszkańców, w czem napewno 11.999 księży i zakonników.
Co krok, to figura święta, katedra, kościół, kaplica, albo klasztor. Nawet nasza Akademia Rolnicza mieściła się w byłym klasztorze Benedyktynów. Nawet taka małoortodoksyjna trójka ja ja, Roman Smoleński i Jerzy Grodzicki, znalazła schron w ultraortodoksyjnej kamienicy, zwanej „Katolisches Casino Haus“. Jedno z naszych okien, żaluzją zasłonięte, dawało widok na konferencyjną salę, w której odbywały się teologiczne zjazdy — inne wychodziły na piękny ogród, który był oazą wypoczynkową jakichś zakonnych siostrzyczek.
O ile się nie mylę, sieliśmy pewien niepokój wśród spacerujących mniszek. Starsze przeorysze odwracały się gniewnie od naszych okien, młodsze zaś spuszczały oczy i wsadzały nos w niesione