Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pociąg do następnej stacji, Ustjanowej. Byłem tak ochlapany błotem, że wyglądałem jak świeżo odkopana mumja egipska, tyle, że przez błotne szpary widziałem drogę i zadarte łby moich Elegantów, a w myśli miałem jedno słowo: rampa!!!! Obliczałem szybkość i kołowanie pociągu i doszedłem do wniosku, że o ile rampa kolejowa będzie jeszcze podniesiona, to sprawa dla mnie wygrana. Niestety fakty zadały kłam przysłowiu, iż Bóg opiekuje się warjatami, bo właśnie z monumentalną powagą, rampą opuścił dróżnik kolejowy.
Musiałem czekać minutę na przejście pociągu i znowu na stacji w Ustjanowej, tak jak w Ustrzykach było... eine Minute zu spät. Co robić? Pociągu żadnego innego niema, areoplany były wtedy mytem, samochody wywoływały jeszcze klękanie i żegnanie się nabożne po wsiach małopolskich — co robić? A w Sanoku muszę być za każdą cenę. Spróbowałem więc szczęścia poraz trzeci jeszcze i ruszyłem znowu dalszych 7 klm. do Olszanicy w ślad za pociągiem. Konie szły świeże i w świetnych humorach, tylko humor Jędrzeja popsuł się zupełnie. Tego już za wiele! Błagał mnie, potem groził, potem podziękował za służbę, potem straszył, że mnie p. Bóg skarze, że on stary Jędrzej wyskoczy z wózka, jeżli nie zwolnię tempa. Myślałem: gadaj do lampy!
Całe życie irytowałem się na powolność pociągów — śmiałem się z szlachcica jednego starej da-