Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Elegant nie raczył okazać nawet ździwienia, rzucił tylko kilka razy pyskiem, w ten sposób, aby sztangę złapać w zęby, a kiedy ją chwycił, dopiero zadawał mi bobu! Mścił się na mnie godzinę i dwie i trzy, rwąc jak szalony, wyszarpując mi ręce ze stawów. Cholera nie koń! Trzeba było zacząć z innej beczki. Po długich namysłach i naradach, dobrałem mu inne, mniej obrażające jego honor wędzidło — przestałem z nim walczyć, złożyłem godność furmańską, a stałem się pianistą.
Elegant uznawał, okazało się, tylko miękką, subtelną rękę i głos także wymodulowany jak flet. Słowem, nigdy Paderewski nie wygrywał tak miękkich tonów na swoich klawicymbałach, jak ja, na zwarjowanym pysku mego Eleganta — a że nie jeden ląd odkryła w dziejach świata kobieta, więc i tu okrywczynią była pewna piękna i miła sąsiadka. Założyła się ze mną à discretion, że pojedzie Elegantami na przestrzeni Olszanica-Ustjanowa, czyli 7 klm. i że bestje będą ją słuchać jak anioły. Nie mogłem sobie wyobrazić Eleganta w postaci anioła, ale zato wyobrażałem sobie moją wygraną à discretion w tak plastycznych i różowych kolorach, że byłbym lejce tym rączkom oddał nad pięciu, nad dziesięciu Elegantami!
W każdym razie gotowałem się na jazdę w rodzaju Rutschbahn — piekło nie jazdę! Orczyki i pasy zapewne nie odegrają najmniejszej roli — wszystko będzie taskane pyskami, w tempie wy-