Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bo — co tu dużo gadać!? najgorsze z wszystkiego, było pokonywanie mnie samego przez Eleganta, djabła rodem, i walka moja z nim, pełna miłości, furji i popuchniętych rąk. Sokół, para do Eleganta, był wałachem spokojnym, dystyngowanym, posłusznym, obowiązkowym, był końską perfekcją, ale w stosunku do swego towarzysza był zerem, był dodatkiem tylko do tego superatlety końskiego.
Elegant miał o 30 ctm. więcej miary gurtowej, niżli stojącej, co na język potoczny przetłumaczywszy, znaczy, że był fenomenalnie zbudowany, silny i szlachetny. Mieszkałem w powiecie Leskim w Łobozwi — akurat tam, gdzie djabeł dobranoc mówi. Chcąc ruszyć o krok od dworu, trzeba było z miejsca się piąć na Mount Everest — a kiedy nie daj Boże przyszła jeszcze jesień, poczciwa, polska jesień, lub jeszcze poczciwsza wiosna — cztery konie nie mogły wyciągnąć lekkiego wózka z grzęzawisk błotnych.
Elegant kpił sobie z ciężaru, ale że go upajała, względnie bawiła tylko przestrzeń (cóż dziwnego? był przecież jukierem węgierskim, synem węgierskich puszt!) więc szalał, miotał się, narowił pod tymi górami i pagórkami, a dopiero dotarłszy do szosy, dawał ze siebie to, co na tysiąc koni, on jeden dać mógł. Ale rzeki krwawego potu połynęły z nas obu, z Eleganta i ze mnie, zanim doszedłem z nim do porozumienia.
Najpierw naiwnie zaaplikowałem mu mundstuk,