Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cję Jakóba, ale życia nie wróciła małemu łobuzowi, ani nie odegnała go od dworu. Mówili ludzie, że jego ptasia duszyczka wciąż krąży po domu, zagląda w okna i zbytkuje. Myślę jednak, że to bajki, bo nigdy już starszy pan nie znalazł porzeczek w nocnych pantoflach, ani nikt razury nie uprawiał nad łysiną gości, a Jakób wszakże, nawet w stanie „zaziemskim“ nie wytrzymałby bez psot.


V. MÓJ CZŁEKOKSZTAŁTNY PRZYJACIEL

Zastąpiła go teraz małpa na całym okupowanym terenie. Marzyłem długo, aby mieć taki człekokształtny okaz, w kolekcji moich tworów. Nareszcie, via ogród zoologiczny w Poznaniu, sprowadziłem ją sobie z Hamburga. Przyjechała z honorami i wszelkiemi ostrożnościami, w dzień lipcowy. Dwie klatki na nią czekały, pokojowa i ogrodowa, na dwa metry wysokie — czekały też nieprzebrane zapasy owoców, marchwi i kalarepek, bo każdy obywatel Sierosławia czuł się w obowiązku przynieść coś dla przyjeżdżającej małpy — ktoś przyniósł nawet kawałek paprykowanej słoniny i porcję węgorza w galarecie.
Wpuszczona z paki do klatki, okazała się małpa niewychowaną, złą, dziką, nieufną. Na nas wszystkich pluła i fukała, ale zapasami zainteresowała się żywo. Ledwo się jednak odwróciłem