Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go ugryzł czy co? bo skoczył i zgryzł srokę. Ani zipła.
Wybiegłem na podwórze i zastałem taką sytuację. Małpa siedząc na sztachecie, pracowicie oskubywała malwy — foxterriery, romantycznie zgrupowane wokół, zaaferowane, a Barkasa ani śladu — tylko na płycie kamiennej, z paru kropelkami krwi przy dziobie, leżał Jakóbek.


IV. ZA DUSZĘ JAKÓBA

Załamałem ręce. Nie żył już, ale nawet w tej chwili, miał swój wesoły, łobuzerski, naiwnie figlarny wyraz, Nie miał nawet czasu się ździwić, że niewinne jego igraszki dziecinne, mogły być komuś tak dalece nie w smak, iż trzeba będzie za nie życie młodziutkie położyć.
Jedna z nabożnych moich ciotek, która bardzo srokę kochała, a pozatem wyznawała jakąś skomplikowaną religję (podobną wedle zdania mojej exżony do sałatki francuskiej), dała nazajutrz zacnemu naszemu proboszczowi na mszę „za duszę Jakóba“, a kiedy śmiałem powątpiewać, czy ksiądz może odprawić mszę za duszę ptaka, odburknęła ciotka:
— Głupiś. Albo ksiądz będzie wiedział, że Jakób to ptak?! Zresztą wiesz, że twemu nieboszczykowi wujowi, także było Jakób…
Zaniemówiłem. I tak odbyła się msza na inten-