Strona:Jerzy Byron-powieści poetyckie.pdf/468

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
885 
I w czystym zdroju z krwi obmyli rany,

Które obwiążą już chyba kajdany!
Spojrzeli wkoło, jakby ich dziwiło,
Że jeszcze tylu ich przy życiu było,
I wolnych dotąd! — wkoło była cisza;

890 
Każdy z nich, patrząc w oczy towarzysza,

Daremnie wzrokiem błagał o dźwięk słowa,
Jakby z ich sprawą skonała ich mowa.

IV

Nieco opodal od reszty swych braci
Chrystyjan stoi, surowy z postaci,

895 
I ręce krzyżem na piersiach zakłada.

Twarz, niegdyś życia świecąca rumieńcem,
Dzisiaj jak ołów była brudno blada,
I włos mu w miękkich puklach już nie spada,
Ale nad czołem wężowym wstał wieńcem;

900 
Jak głaz milczący, o skałę się wspierał,

I jakby oddech chciał wstrzymać milczeniem,
Zacisnął usta a groźnie spozierał,
I gdyby lekkiem stopy uderzeniem
Piaszczystych żwirów nie potrącał ciągiem,[1]

905 
To rzecby można, że stał się posągiem.

O kilka kroków w głębokiem milczeniu
Torkwil swą głowę oparł na kamieniu;
Z ran krew się sączy, lecz najgorsza rana,
Och! ta mu była na wewnątrz zadana!

910 
Czoło pobladłe i wklęsłe miał oczy,

Lecz krew, co złote kędziory mu broczy
Okazywała, że jeśli pobladnął,
To nie z rozpaczy, ale z sił utraty.
Przy nim się Bunting na piasku układnął,

  1. w. 904. nie potrącał ciągiem. — Tłumaczenie niezręczne. W oryg.: »z wyjątkiem lekkiego uderzenia stopą, które znaczyło od czasu do czasu wgłębienie w piaszczystym brzegu pod jego nogami«.