Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Byron-powieści poetyckie.pdf/420

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
430 
Na grzywę jego, którą wiatr rozwiewał,

Pot się mój zimny gęstym deszczem zlewał;
On zaś naoślep, bez celu, bez drogi,
Pędził i chrapał ze złości i trwogi.
Nieraz myślałem, że za krótką chwilę

435 
Musi nakoniec już upaść na sile:

Gdzie tam! — zbyt wątłe i spętane ciało
Gniewnej jędrności igraszką się zdało.
Każdy ruch, którym wyzwolić się chciałem,
Wścieklejszym jeszcze rozogniał go szałem.

440 
Na głos mój, z trudem z piersi wyciśnięty,

Tak w bok uskoczył, jakby prętem cięty;
Z każdym tym głosem rwał się tak szalenie,
Jakby zasłyszał trąb wojennych grzmienie.
Strumień krwi czarnej, co się z ran mych toczył,

445 
Spływał po ciele i pęta mi broczył, —

A jak piekielnym gorzący płomieniem,
Język ognistem palił się pragnieniem.

XII

Lecim do lasów, — czernią się dokoła,
Dzikie, rozległe, okiem nieobjęte;

450 
Sterczą potężne groźnych dębów czoła,

Najsroższym nawet wichrem nieugięte,
Co, wyjąc, stepy Sybiru przelata
I grzmiącym szturmem całe bory zmiata.
Rzadko tam stoją te pyszne ogromy,

455 
Lecz gęsto wśród nich rośnie krzew poziomy,

Przybrany w liście uroczej zieleni,
Nim je oberwie mroźny wiatr jesieni,
Nim je po lasach i borach rozwieje,
W przykrą i trupią czerwoność odzieje,

460 
Co tak wygląda, jakby krew stężała

Na placu bitwy leżącego ciała,
Którego żadna ręka nie pochowa,
A tak niejedna stwardzi noc zimowa,