Biegę, — przybiegam, — on umarł: — ja byłem
Jeden żyjący, z jedną duszą żywą;
Stęchłe, zatrute powietrze więzienia.
Ostatnie, jedne najdroższe ogniwo
Między mną, między granicą stworzenia,
Co mię do życia wiązało jedynie, —
Jeden na ziemi byłem od tej chwili,
A bracia moi oba już nie żyli.
Wziąłem za rękę, co zimna leżała
Na trupiej piersi, — oblałem ją łzami.
I zdało mi się, że już byłem w grobie;
Lecz jeszcze, jeszcze czułem życie w sobie.
Wściekłe uczucie, kiedy już poznajem,
Że co kochamy, co nas kocha wzajem,
Już nie ożyje... W rozpaczy zawarłem
Wszystkie dni moje; — czemuż nie umarłem?!
Wiara, co weszła po nadziei skonie,
Ta mi wstrzymała samobójcze dłonie.
Nie pomnę, — pamięć stępiała w żałości.
Dla mnie powietrza i światła nie było,
Wkońcu już czułem nawet brak ciemności.
I żadnej myśli, uczucia żadnego
Dzika, niepłodna, którą mgła obwiała,
Żyłem nie wiedząc poco i dlaczego?
Pośród kamieni sam jak kamień stałem.
Wszystko, co tylko dotknąłem, widziałem,
Ni to noc była, ni dnia światło żywe;