Sam wezyr stanął przed armiją całą;
Wnet ruszą z miejsca, gdy hasło da działo;
Kto żyw w Koryncie, niech od miecza zginie,
W niebiosa biją dzikiemi wrzaskami:
Alla hu! krzycząc, Bóg i prorok z nami!
»Jest wyłom do przejścia, drabina ze sznurów,
Wpadnijcie, szczeblujcie na wierzchy tych murów!
Co sercem zapragnie, niech pyta, mieć będzie!«
Mówił Kamurdży, wezyr mężny, śmiały,
Wtem za odpowiedź szable zaszczękały,
Tysiące głosów w dzikim gniewie wrzasło,
Jak głodne wilki, szczujące pospołu
Niestrwożonego ich liczbą bawołu, —
Ten strasznie ryczy, żarem oczu błyska,
To bodąc boki krzywym rogiem toczy,
W górę podrzuca, to o ziemię ciska,
A śmielszych trupem ściele jako snopy:
Z takim zapędem poszli na okopy,
Skąd śmiałki żywej nie unieśli stopy,
Zasłały ziemię jako szkło stłuczone.
Kula w poskokach, niosąc pocisk śmierci,
Środkiem poległych piasek rwie i wierci,
I — jak padali — leżą szeregami,
Gdy przy dnia schyłku z łąk schodzą kosarze;
Trup leżał gęsto, tuż przy twarzach twarze.