Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wolona, podrażniona. Znowu usłyszała śpiew dolatujący z zatoki i natychmiast uczuła ten sam ostry zapach perfum.
Podniosła głowę.
Zatoka lśniła od księżyca, a tam, gdzie niedawno temu na biało zielonym lodzie szczekały i skowytały psy morskie, pływa dziś łódź ubrana w tyle róż, ile ich nigdy na całym półwyspie nie było. Dlaczego to morze jest takie złe i nielitościwe dla rybaków, a tak się śmieje do ludzi z lądu?
Dlaczego wszyscy ludzie z lądu są zawsze szczęśliwi?
Czy ten ląd jest rajem, czarownym ogrodem?
Z nieokreślonego wzburzenia rodzi się odwieczna tęsknota człowieka morskiego do lądu. Tam tyle ziemi, tłustej, urodzajnej, tyle zieleni, kwiatów, różnych zwierząt wesołych, wielkich miast, tyle cudów, tyle pieniędzy. Z tego, co jeden letnik wyda za miesiąc — cała rodzina rybacka może żyć przez rok.
Syczy żmija zawiści w biednem, młodem sercu.
Ale to nietylko zawiść, to gniew.
Gniew i trwoga. Trwoga przed czemś, co dzieje się bardzo daleko, a musi przyjść tu i już się ogłasza. Morze słucha wiatru, i rewy głośno grają, zanim burza przyjdzie. Czyżby serce słuchało czegoś innego, przewidywało burzę? Czyżby również grało i warczało groźnie, zanim ona przyjdzie?
Taki spokój w przyrodzie, taka cisza, taka jasność księżycowa... Dziewczyna słucha — nie słychać nic — świat śpi, tylko ludzie jeszcze się bawią — a jednak w myśli jej błysnęło, a wargi wyszeptały:
— Norda idzie!
Spadnie na morze straszna, wyjąca, runie na wyspę swą ciężką, zimną piersią, zacznie gryźć, pazurami szarpać las...
Z poza wędzarni wymknął się jakiś kobiecy cień i zaczął uciekać ku wiosce.

26