Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówią, że łódź cała przybrana kwiatami! — opowiadała swemu przyjacielowi panienka, wymizerowana biuralistka wielkomiejska. — Imieniny obu panienek...
Przyjaciel jej stał pod oknem, a ona rozmawiała z nim wychylona tak, że księżyc oświetlał jej wychudłą twarzyczkę.
— Chciałabym bardzo przejechać się kiedy po morzu łodzią, ubraną w kwiaty...
On wzruszył ramionami i odpowiedział pokornie, bez cienia goryczy w głosie:
— Niektórzy ludzie mogą naprawdę żyć bardzo pięknie. Ale niewszyscy.
Śpiew na łodzi umilkł.
Rozmawiano:
— Ależ tam, w głębi zatoki, gdzie ten księżycowo-niebieski pas! Widać wyraźnie!
— Tak! Smuga światła!
— Istotnie! Teraz i ja już widzę!
— Co to może być?
— Pociąg z Pucka!
— A prawda! Wygląda jak naszyjnik z ognistych paciorków.
— Szafirowa zatoka w złotym naszyjniku...
— Ale jak te róże cudnie pachną...
— Świat jest piękny...
— Ach, życie, życie!
Zabrzmiała znowu pieśń.
Srebrna arena skończyła się, łódź wbiegła w mgłę i poszarzała.
Ale pieśń trwała wciąż.

Zolojka.

Zwrócona jedną połową twarzy ku miesięcznej zatoce, drugą ku złotemu, barwnemu zmierzchowi werandy oberży, stała przy drodze dziewczyna. Oparłszy się

24