Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale nad księżycową zatoką — olśniewający blask i cisza.
A naraz, w głębi tak drgającej mgły srebrnej zrodziła się pieśń.
Dwa młode głosy kobiece, dwa męskie. Poniosły się nad cichemi wodami zatoki czarowne hieroglify słodkich, zachwytem nabrzmiałych akordów. Głosy radowały się wolnem, niczem nieskrępowanem życiem w srogiej dyscyplinie nieubłaganej i nielitościwej harmonji. Młode głosy, dźwięczne, przepełnione dziękczynieniem za cud miłości i szczęścia.
W tę ciepłą, piękną noc wielu ludzi, mimo późnej pory, przechadzało się nadbrzeżnym gościńcem. Niektórzy siedzieli na wydmach koło starego, napół już spłókanego przez morze cmentarza, inni szukali samotności pod lasem sosnowym, jeszcze inni pili piwo na oświetlonej różnobarwnemi lampionami werandzie oberży „U Ciszy”, zaś marzyciele snuli się po wybrzeżu, a ponieważ przez szacunek dla cudnej nocy mówili cicho, wszyscy pieśń na zatoce słyszeli.
Widać tam było daleko od brzegu płynącą powoli łódź żaglową, widmowo białą w blaskach księżycowych. Była to niby samogrająca wielka gęśl, pływająca po morzu.
— Pięknie śpiewają! — myślał każdy, kto pieśń tę słyszał.
Słodycz akordów stała się tak przejmująca, że wielu łzy miało w oczach.
— Podobno to są dwie pary narzeczonych! — szepnął cichy głosik pod lasem.
— Tak mówią! — odpowiedział drugi głos, również szeptem. — Kochają się bardzo, więc dusze ich śpiewają — ten sam hymn, którym i nasze serca są przepełnione... bo ja cię kocham... jedyna.
Rozśpiewana łódź wjechała na srebrzystą arenę i pojawiła się na niej cała biała z wysoko podniesionem srebrnem skrzydłem.

23