Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Głupi jesteś! — sarknął ojciec. — Gdyby był uciekł do Niemca, zostałby nam jego part w sejcach, wart więcej niż 5 centnarów.
— Ale przez niego mogło paść podejrzenie na kogo innego! — odezwała się Zolojka.
— Jo! Jak gdybym ja nie wiedział, że to on wangorze podbierał! — roześmiał się stary.
— A jak to? — zdziwił się Bernard.
— Doch gdyby to był cudzy, to albo wziąłby wszystkie wangorze, alboby je wypuścił, nie brałby lejpra ze sobą, żeby kistę na krzyżowy węzeł wiązać...
Tak więc ta sprawa została załatwiona i nikt Józkowi wymówek nie robił. Przyjęto go tak, jakśdyby wogóle nic się nie stało i nawet o Duszy nie wspomniano na skutek napomnień lekarza, który tyle Pawłowi nagadał o nerwach, że zdołał mu wreszcie wtłoczyć w głowę, iż na rekonwalescenta wadzić nie można.
— On ma z powodu Duszy wielki iwer! — tłumaczył stary rodzinie. — Doktór mi powiedział, że od tego iwru może dostać lichy rozum.
Istotnie — tak było.
Józk rzadko kiedy się odzywał, mało jadł, jęczał przez sen, nigdy się nawet nie uśmiechnął, wogóle wyglądał, jak człowiek, który stracił ochotę do życia.
— Co ci fela, synku? — pytała go tkliwie zafrasowana neńka.
Zbywał ją byle czem, a najczęściej uciekał z domu. Pracować jeszcze nie mógł.
— On jest przysądzony do smutku za skutki, które czynił — mówił stary. — Jemu to teraz wisi na sumieniu. Trzeba na niego afpasować, bo może się stać przez to nieomal głupi.
Matka wzdychała.
Wiedziała ona dobrze, co synkowi „fela” i wiedziała, że się to może źle skończyć. A cóż było z jej kuzynem Adolfem? Dobrze mu się powodziło, niczego mu nie brakowało, na twarzy wesoły był, ale coś go

264