Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I to jest właśnie cudowne! — rzekł. — Bo to znaczy, że oni wierzą, jak dzieci!
Jednakże mimo tej dziecięcej wiary Opatrzność ciężko rybaków doświadczyła.
Tomasz chodził smutny. Dopiero teraz zaczął rozumieć, dlaczego rybacy nazywają swój półwysep „wyspą”.
Tam gdzieś, nie tak znów bardzo daleko, leży bogata Polska. Szczyci się swem odzyskanem morzem, po swojemu kocha je, ale nie wie o niem nic, nie stara się wiedzieć... Tej Polsce zdaje się, że morze to plaża słoneczna, fląderki, węgorze i śledziki, wycieczki żaglówkami i już. Tam „dancing”, karnawał, a tu — chleba niema.
Zima wyła, jak stara, zła wiedźma, morze rzucało się niespokojnie. Rybacy zaczynali ciężko stękać.
Ale codzień rano, gdy dzwony odezwały się na wieży kościelnej, matki ciche i pokorne spokojnie szły się modlić.

Po latach trzydziestu.

Wówczas stała się rzecz, która wielką żałością i litością zdjęła serca rybaków i przekonała ich, że sądzić, a zwłaszcza potępiać, nie jest rzeczą człowieka.
Niespodziewanie przyjechała Nastazja Jonów Alberta.
Przyjechała i udała się wprost do domu rodzinnego, po śmierci Jonów Alberta zajętego przez jego najstarszego syna.
Przez trzydzieści lat była w Niemczech, gdzie pracowała w fabrykach, lub jako służąca, uczciwie, nikomu nic złego nie robiąc. Ale naraz Niemiec, zajrzawszy jej w „papiory”* znalazł w nich, że ona przynależna jest do miejscowości „Putziger Heisternest“, a zaś ta miejscowość znajduje się w Polsce i wobec

244