Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ścioła, gdzie modlili się długo, śpiewając i w głos odmawiając litanję.
— Ty też beczysz razem z nimi? — zawołał Kułak, ujrzawszy go raz wychodzącego z kościoła.
— Uczę się od nich rzeczy, bez których z tobą trudno byłoby rozmawiać.
— And that’s?
— Cierpliwości i pokory.
— O bratku, tem ze mną daleko nie zajedziesz...
— Ty bez tego daleko nie zajedziesz. A ten kościół jest w prostocie swojej śliczny. Gdy pomyślę, że tu była ostatnia i niezłomna twierdza polskości rybaków, że tu dzieci, nie umiejące jeszcze dobrze po kaszubsku, już modliły się w czystym, polskim języku, dałbym temu kościołowi odznaczenie — gdyby on go potrzebował... Ale czyż nie wystarcza, że to kościół? Co może być więcej! Ale jeszcze więcej rozrzewnia mnie panujący w kościele nastrój... U nas, na lądzie, nabożeństwa wieczorne odbywają się zawsze pod przewodem kapłana... I mnie z początku nawet dziwno było, że tu księdza nie zastałem... Ale teraz rozumiem... Oni, rybacy, stan zupełnie odrębny, świat sam dla siebie, dzieci morza, chcą z Bogiem być sam na sam... Tu wszelkie pośrednictwo jest wykluczone.
— Jo, człowiecze! — wykrzyknął Kułak. — Ty ich nie znasz! Teraz, jak niema ryb, to oni godzinami będą beczeć i klepać modlitwy... Na morzu — boją się Boga, bo tam żadnej stacji ratunkowej niema... Tam tylko Bóg nad nimi! W chwili niebezpieczeństwa ślubują Jemu i rozmaitym świętym różne prezenty i nagrody!... Mówisz, że oni się modlą, że kochają Boga? Nie, oni się Boga boją jak wszechwiedzącego i wszechmocnego żandarma, dlatego starają się mu przypochlebić ale w chwili niepowodzenia niejeden zgrzytnąłby zębami i pogroziłby niebu pięścią, tylko — nie śmie.
Tomasz roześmiał się.

243