Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaziębły, chory! — buczał stary. — Jo w twoim wieku nieraz przez pięć dni nie spałem, bo jak zając biegałem po linjach i rajach!
— I biegalibyście dotąd — syknął syn — gdyby się nie znaleźli młodsi, mądrzejsi, którzy pobudowali sztimry!
— Jo, sztimr dobra rzecz! — pochwalił stary, niezrażony złośliwą uwagą syna. — Ale ojce nasi sztimrów nie znali, a żyli długo i zdrowi byli, nie kaszlali... Za moich czasów manc nie było!
— Toście nawet manc wymyślić nie mogli! — drwił syn.
— Jo! Ciemną nocą w zimie musieliśmy za śledziami, za bretlingami wyjeżdżać na morze z niewodami, a potem zaraz bieżać z rybą do Gdańska... Nieraz dwie noce się nie spało dla trzech marek... A braliśmy z sobą na drogę tylko kawałek solonego węgorza i burak cukrowy na pragnienie...
— Jest to moja wina? — zniecierpliwił się młody, którego drażniły wspomnienia z głupiej, jego zdaniem, przeszłości. — Mogliście brać chleb! Nikt wam nie bronił!
— Nie było, synku, chleba, nie było! — łagodnie odpowiedział ojciec, a spostrzegłszy wchodzącego Bernarda, zawołał na córkę:
— Etta, dawaj fresztyk!
Powoli jedli pachnącą dymem, tłustą, gorącą słoninę z chlebem, popijając kawę.
Józk po kilku kęsach ze wstrętem odsunął swój talerz. Tłusta słonina rosła mu w ustach tak, że jej nie mógł przełknąć.
— Czemu nie jesz? — napomniał go ojciec.
— Jestem już najadły! — odpowiedział, chciwie pijąc kawę.
Etta pierwsza zjadła. Ukroiwszy kilka kromek chleba, nasmarowała je sadłem i zawinęła w papier. Miała na sobie buksy manszestrowe po zmarłym bra-

208