Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Była noc, gwiazdy świeciły jeszcze jasno, dął słaby wiatr północny. Z zatoki dolatywały klarnetowe krzyki łabędzi. Zresztą tak tam, jak i na Bałtyku było cicho. Z kominów pobliskich domów tryskały świecące strugi dymu. Gotowano śniadanie dla tych, co wyjeżdżali na morze. W wiosce panował cichy, ale wyraźny ruch. Słychać było odgłos ciężkich kroków, pukanie do okna, stłumioną rozmowę.
Kierując się ku zatoce, przesunął się cicho koło płotu wysoki czarny cień-rybak w zydwestce, z kręgiem lin na plecach i z długiemi wiosłami na ramieniu, rzekłbyś, idący na bój rycerz w hełmie i z kopją.
Wyszedł Bernard z kręgiem lin, dragą i innemi przyborami, które niósł do zatoki na łódź.
— Norda naddała! — zauważył, mijając siostrę.
— Ale wiatru mało, nie będzie ani na żagiel — odpowiedziała Etta. — Będziemy musieli ciągnąć.
Bernard pobiegł nad zatokę.
W pokoju przy świetle zakopconej lampy stary Paweł, zupełnie już ubrany, wadził się z młodszym synem, który kaszlał i jęczał przy ubieraniu się.
— Weź drugą koszulę, Józk! Zaziębły jesteś! — upominała syna z łóżka matka, słysząc jego głęboki, chrapliwy kaszel.
— Jo, drugą koszulę i pierzynę — mówił stary swym głębokim, miękkim basem. — To jest rybak! Wiodro fajn, zimnoty żadnej niema, a on kaszle jak stary koń!
Chłopiec mruczał coś niezrozumiale i stękając, ubierał się dalej. Wszystkie kości go bolały. Włożył dwie flanelowe koszule, na to z trudem naciągnął gruby, wełniany trojer i wyczerpany szamotaniem się z nim, sycząc z wysiłku, tak mu w głowie strzykało, zaczął wciągać na grube, manszestrowe buksy — wysokie nieprzemakalne skorznie, słomą dla ciepła wypchane.

207