Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kują... bułeczki świeże, herbata aromatyczna. Źle panu?
— Ha, bardzo słusznie! Kultura!
— Trzeba poprzestać na tem, co jest...
— Gdzież to powiedziane? Wszakże dzisiejszy człowiek właśnie domaga się coraz to czegoś nowego.
— W granicach możliwości.
— I niemożliwości. Ale cóż z tego? Czy mu to daje spokój? Daje jakieś pozytywne wyniki? Doszliśmy do tego, że nic już na nas nie działa — nawet morze... Ono sobie a my sobie, gazetki, plaże, kąpiele słoneczne, flircik, dancing wieczorem...
Dama wzruszyła ramionami.
— Przyjechałam tu dla odpoczynku! — rzekła. — Czegóż pan ode mnie chce?
— Słyszała pani kiedy co o doktorze Tarnawskim? Słyszała pani. No, to się cieszę...
— Homeopatyczny zakład w Kosowie... Byłam tam...
— Tak, mamy pewną skłonność do tuszy... No, jego system jest — system, jak każdy inny. Ale uzasadnienie jego systemu tak głęboko sięga w naturę ludzką, jest tak genjalne i płodne w zdrowe wnioski, że nietylko system uzdrawia, lecz jego uzasadnienie uczy człowieka żyć. Znam ludzi, którzy po dwóch miesiącach pobytu w Kosowie mówili o doktorze Tarnawskim: — Ten człowiek nauczył mnie żyć! — A to chyba jest bardzo dużo.
— Panie Tomaszu, gdzie pan fruwa? — zaśmiała się dama. — Tu niema doktora Tarnawskiego.
— Aniołowie Pańscy są wszędzie! — wykrzyknął pan Buszyński. — Skąd pani wie, czy „na ten przykład“ ja nie jestem aniołem?
— Istotnie, nic o tem nie wiem — przyznała pani Łucja.

7