Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zupełnie?
— No, nie, będą jeszcze do Bożego Narodzenia, głównie już z kist. Ale połów się skończył, a teraz zaczną się szproty. Zima!
Tomasz słuchał, patrząc na wielkie koryto, pełne czarnych, wijących się kłębiących węgorzy. Powolnym, falistym ruchem ocierały się o siebie, niektóre prężyły się, chwilę stały chwiejąc głowami i padały bezsilne, inne starały się wpełznąć na ścianę koryta, od której jednak odpadały, a wszystkie okryte były jakby białawym śluzem.
— Ile żywotności ma ta ryba! — odezwał się Tomasz. — Inne ryby jużby dawno posnęły, a te węgorze wciąż się wiją, rajdoszą, kręcą, chwili spokojnie nie uleżą.
— O, węgorz jest cholerycznie silny! — odpowiedział Kułak. — Ale te tu wiją się tak dlatego, że są posypane grubo solą. Sól je szczypie, a one z bólu tak się o siebie trą i w ten sposób wydzielają z siebie wszystek brud i szlam.
— Żywcem solone! — wykrzyknął Tomasz.
— Inaczej nie można! Przecie muszą się, chłopie, wytrzeć, inaczej nie może być.
— Ależ to straszne! — zawołał Tomasz.
— Cóż robić! — mówił Kułak, posypując solą ryby. — Węgorze byłyby inaczej niesmaczne i psułyby się prędko.
Tomasz zrozumiał, że byłby śmieszny, gdyby się zaczął nad cierpieniem ryb rozczulać, ale zamyślił się nad ich losem.
— Jakiż straszny byłby jęk, krzyk i lament, gdyby te wijące się z bólu biedactwa, z oczami, pełnemi żrącej soli, mogły krzyczeć.
To ryby, niewątpliwie tylko ryby. Mogą się tak wić w męce, póki nie skonają! Nie wiemy nic o ich cierpieniach, nie słyszymy ich skarg, nic nas to wszystko

146