Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzie — jeden rolnik prosi o deszcz, drugi o słońce — a Pan Bóg ma wszystkim wygodzić! No, so long, ja idę kopcić. A ty na — kolorki!
— Jakie tam dziś kolorki“![1] — żachnął się Tomasz, bo dzień był chmurny, a już zwłaszcza popołudnie obrzękłe było szarą jesienną melancholją. Październik miał się ku końcowi.
— Więc wieczorem u Papaszka! — przypomniał, skręcając ku stacji.
— Jo! Może przywieźli dziś z Pucka jakiego worszta! Tak się stęskniłem do kiełbasy, że mi się już zaczyna śnić... Dziś mi się przyśniła kiełbacha polędwicowa. Damned! Good bye!
Tomasz szedł długo strądem w stronę rozewskiej bliży. Wbrew oczekiwaniu mimo chmurnego dnia morze nie straciło ani mieniących się barw, ani blasku. Gorzało wewnętrznym ukrytym ogniem, ale było smutne, chmurami posępnemi przywalone i srodze pustynne. Jak okiem sięgnąć, nie było na niem widać ani jednego statku.
— Osamotnienie morza! — myślał Tomasz, siedząc na wyciągniętej na piasek łodzi i patrząc na miarowe kołysanie się wód. — Osamotnienie morza! Nie wypowie tego nikt, żaden Rimbaud, bo w porównaniu z tym smutkiem, duszą ludzką nieobjętym, każde słowo jest tak małe i bez znaczenia jak ten kamyczek, wyrzucony na brzeg.

Wzbierały fale, rosły, szły szeroką piersią ku brzegowi. Naraz lśniąca, zielona pierś pękała, tworzyła się na niej szeroka rana, z której tryskała, pieniąc się, biała krew. Brocząc z rnay coraz obficiej, strwożona fala szybko leciała ku brzegowi, już zbierając siły do skoku, gdy wtem uderzała o coś tak, że stawała dęba, wspinała się i zawisnąwszy na oka mgnienie w powietrzu, obciążona grzebieniem świszczącej piany, załamawszy się, z wygiętym łukowato zielonym

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak cudzysłowu otwierającego lub zbędny zamykający.
135