Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

które nie gardzi nikim i niczem, rozpaliła się w nim radość i denaturat tak, że oczy przesłoniła mu złota mgła wdzięczności. Szedł przed siebie, nie myśląc, dokąd idzie. Widział pnie drzew, ucieszył się, że jest w lesie, ale nagle stanął nad morzem i — zdziwił się.
— Skąd się to morze wzięło? — pytał się w duchu. — Bardzo dużo morza i tak się kołysze, tak się kołysze, tak się wszystko na niem chwieje...
Niemile tym widokiem dotknięty odwrócił się i znów poszedł prosto przed siebie.
— Nad morzem oberży niema — mruczał.
Szedł, jak strzelił, prosto. Przeszedł przez plac przed kościołem, wszedł w ciasną uliczkę i naraz — znów zobaczył przed sobą morze, trochę w tem miejscu inne — ale morze.
— Musiałem zboczyć z drogi, zbłądzić! — pomyślał.
Zawrócił, minął kościół, ciasną uliczkę, zrobił jeszcze paręset kroków i z bijącem niespokojnie sercem wyszedł na wydmę.
— Znowu morze!
Nogi się pod nim ugięły.
— Co to jest? Co to znaczy? Jak to może być? Przecież na całym świecie jest tak, że jak się idzie od morza, to się wychodzi na ląd... Jak to może być?
Wrócił.
Zauważyły go bawiące się dzieci i nie rozumiejące powodu jego wędrówek, zaczęły mu się bacznie przyglądać.
Stary był osłabiony, wycieńczony alkoholem i złem, niedostatecznem odżywianiem się, skutkiem czego wogóle słabo trzymał się na nogach, które się pod nim teraz uginały. Że zaś zląkł się prześladującego go — jego zdaniem — widma morza, szedł krokiem niezbyt pewnym, co zmiarkowawszy dzieci, powoli zaczęły sunąć za nim, pewne doskonałej zabawy. Psy w wioskach rybackich są naogół dobre, nie zaczepiają ludzi,

105