Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lałem, a na tych spacerach nudziłem się niesłychanie. Z jednej strony woda, z drugiej równia i już. Ale przyjemnie było, jeśli szedł z nami na przechadzkę Ojciec z wujem Kaźmierzem. Obaj mieli wcale miłe tenory i byli muzykalni. Śpiewali zwykle przez całą drogę. A wiecie, czytelnicy, co? Wyłącznie ruskie dumki, które, jako bardzo melodyjne, były wówczas w modzie. Cóż było robić? Człowiek czasem śpiewać musi, a polskich pieśni wówczas prawie nie było. O Gallu mało kto wiedział. Był profesorem fortepianu w konserwatorjum krakowskiem.
Rozpisałem się w tym rozdziale o różnych rzeczach, ale najmniej mówiłem o Wiśle. Rzecz prosta — wiele o niej mówić nie można. Jasna, lśniąca gładzizna wielkiej powierzchni wody w pogodny dzień, złoty uśmiech o zachodzie słońca, czasem błyski krwawe, w noc księżycową srebrne lśnienia, ale przedewszystkiem cisza i spokój. Ten spokój przenikał serca i robił je cichemi i łagodnemi, może skłonnemi nieco do zadumy i tęsknoty. Oto wszystko. Bardzo wiele — ale czyż można o tem dużo pisać?
A wieszcza muzyka terkocących po rosyjskiej stronie karabinów i huczącej głucho austrjackiej wieży pancernej, muzyka, która nieraz kołysała nas do snu, urzeczywistniła się i wypełniła. Powstały przeciw sobie nad-