Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

choty, konnicy i kozaków. Żadne słowo polskie z „drugiego brzegu“ do nas nie dolatywało, słychać było stamtąd tylko żołnierskie pieśni rosyjskie i głos komendy lub klątwy. „Oni“ utrzymywali z nami kontakt w ten sposób, że gdy przypadkiem sotnia przyjechała kąpać konie w Wiśle, przyczem żołnierze rozbierali się do naga i wjeżdżali w wodę oklep, zauważywszy po naszej stronie kąpiące się panie, docierali do naszego brzegu na dziesięć, czasem i na pięć kroków, wrzeszcząc, wyjąc, gwiżdżąc i rżąc ze śmiechu na widok ociekających wodą kolorowych kostjumów, uciekających w wiklinę. Ale przecie dzięki „szczęśliwemu“ zbiegowi okoliczności trzem moim młodym wujom udało się raz bez pasportu zwiedzić „drugi brzeg“, miasteczko i jego tajemnice. Oto pewnego pięknego dnia, kąpiąc się, nie zauważyli, że przekroczyli linję graniczną na Wiśle i zanadto zbliżyli się ku brzegowi rosyjskiemu. Zauważył to jednak, z właściwą sobie bystrością, graniczny strażnik rosyjski, który wziąwszy paniczów na cel, uprzejmie poprosił ich, aby raczyli wyjść na brzeg, i gościnnie w strojach Adamowych poprowadził ich do miasteczka, gdzie ich skwapliwie a w dobranem towarzystwie umieszczono w utrzymywanym przez żandarmerję miejscowym hotelu. Można sobie wyobrazić, co się działo w Grobli, gdy panicze nie wracali,