Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ściutki, można go przesypywać z ręki do ręki, i nie zawala. Tu i tam muszle, muszelki, kamyczki, krzemienie, kruche, ciemnoszare kamuszki walcowate, któreśmy uważali za skutki uderzenia piorunu w piasek. Dalej cichutko szemrze Wisła.
Czem prędzej zrzuciliśmy z siebie koszule i majteczki, jako żeśmy nic innego na sobie nie mieli, i dalejże, prażąc się na słońcu, zbierać „skarby“ rozrzucone na piasku.
Po pewnym czasie z gąszcza wikliny wynurzyły się dwie postacie w poważnych strojach kąpielowych. Gdyby tak jeszcze była tu ciocia Zosia w swym białym kostjumie w żółte paski — również tego samego fasonu — możnaby śmiało zaśpiewać w raz z Wiciem, który ten kuplet stale nucił: — W lasku Idy trzy boginie! — Przynajmniej ja przez długi czas w takich a nie innych strojach te boginie sobie wyobrażałem.
Mama uważnie zbadała grunt — jako że Wisełka, choć powolna, bywa wielce zdradliwa, a potem zawołała:
— Chłopcy, nie siedzieć mi w ciąż na słońcu, bo jeszcze który głowę sobie przepali! Do wody zaraz!
Po kąpieli, odbytej pod baczną i czujną opieką Mamy, odświeżeni i głodni wracaliśmy do domu. I tu znowu zdarzyło się nieszczęście, tym razem mnie. Oto przez nieu-