Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jeden, mógłbyś robić co chcesz, ale mnie, matce, nie śmiesz! — I w tem była jej cała macierzyńska powaga i siła — bo któżby z nas śmiał!
Wyszedłem przed dwór. Między oknami jadalni, po lewej stronie od wejścia, wmurowana w ścianę ława, szczegół niby drobny, lecz rzeczywiście bardzo ważny i do którego wrócimy. Dalej prowadząca do ogrodu boczna furtka, skrzypiąca i z klamką przy otwieraniu dźwięcznie szczękającą. Teraz — chłód ogrodu. Gęste szpalery drzew wzdłuż parkanów. W jednem miejscu między dworem a bramą lipa, na której kiedyś, za czasów Prababci, wisiał dzwonek. Dzwonkiem tym wzywano służbę dworską na obiad i na kolację. Niedaleko gazon, pośrodku którego rośnie drzewo, zwane przez nas „fajką“ od owoców nasiennych fajkowatego kształtu. Jak się właściwie to drzewo nazywało, nie wiem do dziś, wiem tylko, że był to tryskający z ziemi potężny słup gęstej, wonnej zieloności o liściach wielkich i miękkich, jak uszy wyżłów. O klombach kwiatowych, trawnikach, piwonjach i różach przed terasą mówić nie będę, bo mnie kwiaty wówczas niewiele zajmowały, woleliśmy agrest, porzeczki czerwone i różowe, maliny rubinowe i białe, a tego wszystkiego w ogrodzie było mnóstwo. Podobał mi się też nadzwyczajnie wielki ogród warzywny, pełen