Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się dokoła gejzeru, z wdziękiem się sobie kłaniając.
Trwało to chwilę, póki wreszcie zegar nie przestał grać, a my nie spojrzeliśmy sobie w oczy — bez słowa.
Delikatna muzyczka Haydnowska odniosła tego poranku niespodziewany skutek. Naprzód z sąsiedniego pokoju wypadł wuj Henryk z zaspaną miną i zbeształ mnie za to, że o północy budzę ludzi. Ładna północ! Potem przyszła nasza służąca, która późnym wieczorem furą do Grobli przyjechała, umyła mnie, ubrała i dała mi na śniadanie szklankę mleka i kromkę czarnego chleba z masłem. Teraz byłem wolny i mogłem już robić, jak mi się zdawało, co chcę, gdy naraz do pokoju weszła Mama w szlafroku, z którego rękawów wyzierały kolorowe mankiety nocnej koszuli.
— Żebyś mi tylko, smarkaczu, sam nad Wisłę nie chodził! — zabroniła mi surowo.
To właśnie. W tem była cała Mama w stosunku do dzieci. Zawsze wiedziała, czego zabronić, jakby wlot zamiary nasze odgadując — bo oczywiście przedewszystkiem chciałem pobiec nad Wisłę. Powtóre, jak to już może czytelnik zauważył, stale powtarza się słowo „mi“. „Złaź mi z kozła!“, „Złaź mi z okna!“ „Nie wierć mi się wciąż za plecami!“, „Żebyś mi tam nie chodził!“. Wyglądało to tak, jakgdyby chciała powiedzieć: — Sobie, błaźmie