Strona:Jerzy Bandrowski - Wieś mojej matki.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.


PORANEK.


Gdzie jestem?
W pierwszej chwili rozglądam się zdumiony. To przecie nie nasza „dzieciarnia“ w Krakowie!
Pokój dość duży, wąski, ale długi. Po jednej stronie okna, przez które widać zieleń drzew w ogrodzie. Przez te drzewa sączy się do mego pokoju światło słoneczne. W oknie brzęczą muchy, zwłaszcza głośno wygrywa coś na szybie jakaś wielka mucha, bębniąc czasem o szkło całem swojem ciałem... Naprzeciw tego okna leżę ja, na miękkiej, wygodnej otomanie, której sprężyny są tak już osłabione, że uginają się nawet pod mojem chudem, małem ciałkiem. Pod oknem stoi biurko, tanie i bez żadnych pretensyj do piękności. Niema też na niem ani śladu jakichkolwiek przyborów do pisania, natomiast dostrzegam mnóstwo gilz do naboi, maszynkę do robienia naboi, tak dobrze znane pudełeczka z pistonami, i domyślam się, że na biurku pełno jest rozsypanego prochu. W tej chwili przypomina mi się jego zapach, który strasznie lubię, ostry, upajający.